JoAnn Ross – Było im pisane
Co takiego jest w harlequinach, że połowa świata się nimi tak zachwyca? Podjąłem heroiczną decyzję by się tego dowiedzieć. Już samo wypożyczenie 3 takich książek z biblioteki pokazało skalę trudności tego zadania (i pamiętne „miłej lektury..” z ust bibliotekarki na do widzenia) – a później miało być już tylko lepiej.
Ale po kolei: mamy wróżkę (serio, wróżkę!) pracującą „w dziale romansu”, której zadaniem jest wyswatać Clinta, który chce popełnić samobójstwo po zabójstwie swojej ciężarnej ukochanej. Mamy dwie inne wróżki, które zmieniają Sunny w śmiertelniczkę i swatają z niedoszłym samobójcą. Mamy wreszcie serię dziwnych (IMO) wydarzeń które koniec końców prowadzą do tego, że para się w sobie zakochuje. Nie wiem czy „Było im pisane” (w oryginale: „Zasadzka”/”Przyczajona” – WTF?) jest reprezentatywnym harlequinem, ale jeśli tak to określenie „sztampowe” idealnie do nich pasują.
Z perspektywy PUA: nie dowiedziałem się z tej (wymyślonej) historyjki niczego czego wcześniej bym nie wiedział z „naszych” materiałów. W trakcie lektury zwracałem główną uwagę na opisy i sposób zachowania głównego bohatera, ale i tu jest praktycznie sama monotonia i wszystko sprowadza się do synonimów określenia „męski”. Jeśli zapytacie mnie czego się nauczyłem z tej książki to chyba tylko tego, że wypowiedzenie w odpowiednim momencie „Jesteś taka piękna” może zrobić wiele dobrego dla PU.
A czy warto czytać książkę? To już zależy od ciebie czy lubisz trafiać na takie kwiatki jak „Połączyli się, a Clint mógłby przysiąc, że poczuł w tym momencie zapach kwitnącej łąki.” _)